Sofian – This Is Sofian (2005)

c+c recordsPodróży muzycznej ciąg dalszy. Tym razem lądujemy w chłodnej Norwegii u Sofiana. Jednak o zmarźnięcie nie musimy się martwić i to nie dlatego, że Sofian jest Algierczykiem, więc zapewne ostro grzeje w domu, ale przede wszystkim z powodu jego niezwykle ciepłego głosu.
Debiutancki album to 12 kawałków, z których bije radość życia, gdyż Sofian potrafi znaleźć pozytywy nawet w takich sytuacjach jak rozstanie z dziewczyną. Dzięki świetnej produkcji trójkątu norwesko-islandzkiego Sofian „pokazuje” jak mocnym wokalem został obdarzony. Poszczególne numery same w sobie mają często tyle „zwrotów akcji”, dzięki którym możemy posłuchać jak szeroką skalę głosu Sofian posiada, raz to zwalniając tempo – opuszczając głos, innym razem przyśpieszając i wyciągając góry, że gdyby scenarzyści „Mody na sukces” wzięliby stąd przykład nagraliby zapewne jakieś 5 tysięcy odcinków mniej.
O klasie tego albumu mogą świadczyć dwa covery – „Isn’t She Lovely” Steve’ego (Steviego?!) Wondera oraz „People are People” Depeche Mode. Dwa klasyczne kawałki tu zostały zaranżowane od nowa i, nie boję się tego powiedzieć, brzmią lepiej od swoich pierwowzorów. Do pierwszego z nich dodanych zostało parę linijek tekstu, co urozmaiciło trochę jednostajną wersję Wondera, a chłodna wersja depeszów nabrała tu odrobinę cieplejszego, soulowego brzmienia, które, o dziwo!, wcale nie popsuło tej piosenki.
Co ciekawe, mimo niezwykle wysokiego poziomu muzycznego i wokalnego, album jest łatwy, prosty i przyjemny w odbiorze i myślę, że sprzedałby się, przy odpowiedniej promocji, znakomicie niemalże wszędzie na świecie. Tymczasem po Sofianie słuch wszelaki zaginął, a szkoda. Póki co, pozostaje katowanie jego debiutanckiego albumu przez kolejne miesiące. Enjoy!

OCENA: 6/6

Asoto Union – Sound Renovates A Structure (2003)

Asoto Union

Są tylko dwie rzeczy, które potrafią mnie jeszcze w życiu zaskoczyć. Ludzka głupota i muzyka. W obu przypadkach efekt „wow” wywołany zostaje poprzez dodanie rzeczy, na pierwszy rzut oka, do siebie nie pasujących. W życiu wygląda to mniej więcej tak: Śledzik + wyższe wykształcenie = J3273M-D38113M. W muzyce natomiast równanie na zaskoczenie można by zapisać tak: Korea Południowa + funk = Asoto Union. I niestety tylko wynik jednego z tych równań jest „pozytywny”. O ile głupota najbliższych znajomych może dołożyć cegiełkę do jesiennej deprechy, to album koreańczyków może stać się remedium na ten stan. Asoto bowiem grają tak, jakby byli dziećmi Jamesa Browna i George’a Clintona jednocześnie. Medycznie niemożliwe? Muzycznie owszem. Pierwsza myśl po przesłuchaniu albumu: totalny chillout. Panowie grają tak jakby w ich małe azjatyckie ciała, krew pompowało wielkie murzyńskie serce. Asoto zaskakują też tym, że równie dobrze czują się w stylistyce groove, wyrzucając z siebie słowa pod znakomicie sklecony funky jazz, jak w utworach zachaczających wręcz o disco funk. Co piękniejsze – pojawiają się utwory śpiewane po koreańsku i choć słowa z nich zrozumieć nie idzie, to brzmią one niesamowicie melodyjnie i bujająco. A więc można? Można, i to jeszcze jak. Jeśli pragniecie ogrzać się nie tylko fizycznie w coraz dłuższe jesienne dni, ale również psychicznie, to polecam ten album.

OCENA: 6/6

Nikka Costa – Pebble To A Pearl (2008)

Release Date: 10/14/2008STAX

Gdyby nie fakt, że wcześniej Nikke widziałem, kłóciłbym się, założył o ostatnie zaskórniaki, a nawet zarzekał na wszelkie świętości, że Nikka to… murzynka. A wszystko to zasługa jej niesamowitego głosu, który w ostatnich dniach nie daje, części mojego mózgu odpowiedzialnej za wydzielanie endorfin, odpocząć.
Pebble To A Pearl to album soulowy, w każdym znaczeniu tego słowa. Wyćwiczony do perfekcji, niczym układ taneczny z okazji urodzin Kim Dzong Il’a, głos tej amerykańskiej wokalistki, to najsmakowitszy, acz nie jedyny, kąsek na tym albumie. Nikka pokazuje, że równie dobrze czuje się w nowoczesnej stylistyce, neo soulowej, jak i w utworach retro, przypominających dzieła największych soulowych dive. Pozwala jej to pokazać pełnie swoich możliwości, które są naprawdę niezwykłe. Wokalnie, w chórkach, Costę wspiera sam Jamie Lidell.
Kiedy już nacieszymy się głosem Amerykanki możemy zwrócić uwagę na warstwę instrumentalną, która w żaden sposób nie ustępuje poczynaniom wokalistki. Bogactwo na jakie tu trafimy jest oszałamiające – fortepian, gitara akustyczna, bas, trąbka, saksofon, harmonijka, hammond, melotron, wiolonczela, bandżo! oraz coś co zwie się wurlitzer i wygląda niczym organy kościelne w zminiaturyzowanej wersji. Szaleństwo dźwięków. Istna uczta dla uszu.
Całość dopracowano w każdym niemal calu, a różnorodność brzmień poszczególnych utworów nie pozwala ani przez chwilę się znudzić. Tylko słuchać, słuchać, słuchać!

Ocena: 6/6

The Super Phonics – Interstellar (2005)

super phonicssuper ph

Interstellar to 12 niezwykle energetycznych kompozycji, które zmuszą niemalże każde dupsko do ruchu. W wersji dla nieśmiałych i leniwych uruchomią mięśnie karku, które wprawią głowę w rytmiczne kołysanie, nie wywołujące przy tym żadnych objawów choroby morskiej, oraz mięśnie nóg, co w szczególności polecam zastygłym przed monitorem komputera klikaczom, którzy nie chcą, by ich wychudłe łydki siały popłoch i przerażenie w zbliżającym się, coraz większymi krokami, okresie wypoczynkowym.
Niesamowite brzmienie, które uzyskano to połączenie, już niemalże 40 letniego groove’u funkowych gitar oraz rytmów disco, przy których nawet John Travolta dostałby nawrotu gorączki sobotniej nocy, chociaż podobno szczepiony. A wszystko to podlane delikatnym housowym sosem. Dzięki temu liftingowi surowe brzmienie lat 70-tych wciąż wydaje się nie tracić na aktualności.
O całość zadbał trójkąt producencki Glover / Crockett / Glover, który zaprosił do współpracy czołówkę światowych instrumentalistów. Usłyszeć więc można, chociażby tak mało spotykane dźwięki jak te wydawane przez puzon i flet, jak również saksofon, oraz, wysuwające się na pierwszy plan, gitarę i trąbkę. Wokal to przede wszystkim, niezwykle urocza a przy tym utalentowana, Lucy Jules (pani z okładki płyty) + Imaani w utworze ‚Give A Little Love’.
Album do tego stopnia dopracowany, że nie potrafię znaleźć choćby jednego słabego w nim punktu. W Polsce niestety, człowiek choćby wzmianki o nim nie uświadczy, więc ja tym bardziej polecam.

Ocena: 5/6